Ledwo dokulałem się z powrotem do samochodu. Na trasie chyba rekordową ilość razy nawracałem, zaliczyłem też przebijanie się przez chaszcze pod stromą skarpę, kilometr miedzą, a chwilę później znów prowadzenie roweru "na szagę". Dodajmy do tego nieznośny upał, dobrze ponad trzydzieści stopni i tradycyjnie zbyt mało zabranej wody. Było ciężko. Ale były też plusy, objechałem kilka fajnych jezior a nad jednym z nich (godnym swej nazwy jez. Czystym) popływałem i poplażowałem na pomoście.
Po trasie wykąpałem się w butelce wody i wybrałem się jeszcze do Kostrzyna na Przystanek Woodstock, ale zabawiłem tylko godzinę i zwinąłem żagle bo rozminąłem się ze znajomymi którzy wyjechali wcześniej, a ja już miałem baterie na czerwonej kresce. Tłumy chyba rekordowe, zapylenie też, a Clawfinger taki sam jak przed rokiem :[
Rano wyruszyłem nie spiesząc się i umilałem sobie jazdę po setki razy przemierzanej drodze na zachód słuchaniem "Shoguna" Jamesa Clavell'a. Przed dwunastą skręciłem w wąski asfalt w środku lasu przed Słońskiem i za chwilę parkuję przy przecince. Pomału wystawiam rower i czyszczę kasetę, potem przestawiam samochód parę metrów dalej i patrzę czy jakieś trawki pod nim nie zadymią, choć ściółka wcale nie jest aż tak bardzo sucha. Profilaktycznie łykam pół litra Nałęczowianki i resztę butelki zostawiam w samochodzie - to ważny szczegół bo myśl o tej wodzie trzymała mnie na siodełku pod koniec trasy.
Najpierw asfaltem do ładnie położonej wsi Ownice z dużym kościołem, potem na skos w kierunku mostku nad rzeczką Lenką, tu pierwsze trudy bo odcinek mocno zapiaszczony, ale daję jakoś radę. Dalej prosto na południe ładną drogą lasem i skrajem lasu, kombinuję jak zjechać do pierwszego na trasie jeziora. W końcu jest odejście, omijam zatoczkę i widzę że to nie żadne jezioro tylko rozległy staw z budką na środku. Nawracam przez las do brukowanej drogi idącej na Ośno Lubuskie i po paru minutach docieram do krańca jeziora Reczynek, jest tu trawiasto-kamienny amfiteatr i mała plaża. Ciągnę dalej mijając ośrodek "Afrodyta" i podjeżdżam na wzgórze z kamienną wieżą widokową. Z wieży dobrze widać główną plażę na przeciwległym brzegu, straszne tłumy się tam wyroiły.
Zjeżdżam do miasta, otoczonego murami, w centrum góruje potężna bryła kościoła. Centralny plac pusty, zachowało się parę ładnych brukowanych uliczek, choć wg mapy 70% miasta zniszczono w 1945'tym. Kupuję napoje w Żabce, przystaję na chwilę na ławce w cieniu. Wyjazd drogą 137 na wschód, krótki podjazd i za leśniczówką skręcam do następnego jeziora. Brzeg bardzo zarośnięty, droga wzdłuż niego też, w końcu ginie i podjeżdżam na pagórki oddalając się od wody. Dosyć wygodnym traktem ciągnę przez las, powoli wyrabiając się na prawo. W końcu zjazd do jaru płynącego zakolami potoku o bardzo czystej i zimnej wodzie, opłukuję się w niej przed ruszeniem dalej. Odbijam do południowego brzegu jeziora i za chwilę przy boisku piłkarskim docieram do asfaltu.
Tablica z mapą szlaków kusi mnie aby skrócić trasę i udać się od razu do Czystych Jezior, ale trzymam się planu i jadę asfaltem w kierunku Rzepina. Po lewej wzgórza i między nimi wieś Połecko, przegapiam skręt i jadę dalej drogą 134 przez łąki, przecinając dolinę. Upał osiąga chyba najwyższy poziom, szukam cienia i na skraju lasu robię parę minut postoju, akurat na przesłuchanie "Barykady" Lao Cze (wczoraj 65 rocznica). Kluczę chwilę po lesie i w końcu przy stacyjce kolejowej ogłaszam najdalszy punkt trasy i odbijam wygodnym asfaltem do wsi Lubiechnia. Wioska wygląda jak wymarła, fotografuję ciekawy kościółek i ciągnę na północ w kierunku jezior.
Trochę bez sensu kręcę się po lesie, drogi rozryte ścinką drewna nie ułatwiają życia i po kilku zakrętach docieram wreszcie do jeziora przy którym biwakuje jakaś ekipa. Woda ma świetny szmaragdowy kolor a wzdłuż obu brzegów co chwilę wygodne pomosty - po prostu rewelacja. Znajduję jeden wolny, przebieram się w kąpielówki i skok do wody ! Wcale nie jest tak ciepła ale pławię się kilkanaście minut, starając się dać odpocząć nogom machając głównie rękoma. Pora na plażowanie, smażę się na słońcu i robię duży błąd - wypijam wiezionego ze sklepu, już niestety ciepławego Redds'a. Czy to alkohol czy słońce, w każdym razie gdy w końcu ubieram się i ruszam w dalszą trasę to nogi mam jak z waty - choć właściwie nogi chcą ciągnąć ale oddech krótki i czuję jakbym miał za chwilę paść. Aby było zabawniej w wodzie wypadła mi soczewka z normalnie "lepszego" oka i muszę chwilę przywyknąć do odmiennego widzenia.
Okrążam jezioro, główne tereny piknikowe są na drugim brzegu, całkiem sporo tu ludzi i samochodów. Dalej wzdłuż następnego mniejszego jeziorka, aż w końcu wychodzę na drogę. Muszę ją przeciąć i śmigać południowym brzegiem następnego jeziora Grzybno, ale skręcam za wcześnie i spory kawałek jadę wzdłuż drugiego brzegu aż w końcu trzeba zawrócić bo ścieżka się kończy. Na krańcu tego jeziora też sporo ludzi, odnajduję właściwą trasę i nad samym brzegiem jadę chwilami podmokłą drogą. Mijam fajny półwysep z miejscem piknikowym, niezbyt obleganym bo drogą ciężko przejechać samochodem, i w końcu docieram do głównej plaży gdzie kłębi się spory tłum. Ścieżka rowerowa odbija tu od jeziora i dalej idzie żwirem wśród sporych pagórków. Przy zjeździe do następnego małego jeziorka jest skręt w lewo, postanawiam z niego skorzystać - i to był błąd. Droga zamienia się w zarośniętą ścieżkę a kawałek dalej zupełnie niknie w chaszczach. Nie chcę się cofać, a ponieważ widzę krawędź lasu na skarpie powyżej to podchodzę mozolnie ostro pod górę. Na górze kolejne przebijanie się przez krzaki, łapię oddech i chcąc-niechcąc idę wzdłuż rozległego pola żyta sięgającego mi sporo powyżej pasa. Miedza zakrzaczona i przebijam się z trudem skrajem pola, w kilku miejscach podciętego stromą skarpą.
W końcu wychodzę na asfaltową drogę, idzie ona jednak w poprzek mojej trasy i za chwilę robię kolejny skrót przez pole - tym razem po zaoranym rżysku, też nie da się ujechać ale przynajmniej iść swobodnie. Mam mało wody, zostało ostatnie pół powerade'a , gdy dochodzę do brukowanej drogi jestem u kresu sił i siadam ciężko na kamieniach. Po chwili widzę nadchodzącą ze spaceru rodzinę z dziećmi, trzymam fason, wstaję i ruszam dalej. Odbicie do jeziora w którym miałem nadzieję się ochłodzić nic nie daje bo brzeg zarośnięty i woda też pełna zielska, wracam więc i na szczęście łagodnie podjeżdżam zacienioną starą drogą. Kondycja niezbyt wesoła bo chwilami na przemian z upałem czuję zimno, więc coś mi w termoregulacji siada. Sunę więc "Stylem Kierownika" - co kilka minut przysiadam na odsapnięcie. Wzdłuż drogi rosną zdziczałe drzewa owocowe, chwilami na ziemi aż czerwono od spadów, przystaję i wcinam dwie garście przepysznych śliwek. Nie chcę jeść za dużo bo jak mi jeszcze brzuch zacznie kręcić to już nie wiem co będzie, ale to było to - po paru minutach łapię jakby drugi oddech.
Powoli docieram do wsi Gronów, sklepu jednak nie uświadczysz, zresztą niedziela i po południu pewnie zamknięty. Myślę czy nie zastukać do kogoś po wodę ale w końcu jadę dalej bo równiutki asfalt idzie łagodnym zjazdem i bez wysiłku połykam kilometry do następnej wsi Chartów. Tu wypijam ostatni łyk i decyduję jechać prosto do samochodu bez zbaczania do jeziora na końcową kąpiel. Ze wzniesienia ładny widok na dolinę Warty w oddali, najpierw zjazd w kierunku lasu a potem niestety robi się piachowo. Postoje robię już co pareset metrów, mijam strumień i mimo mapy jadę bez sensu dalej na wschód zamiast skręcić. Mijają mnie dwie rowerzystki ciągnące z kąpieliska, staram się nie wyglądać jakbym się miał za chwilę rozsypać ale chyba nieskutecznie bo łypią na mnie podejrzliwym wzrokiem - aaah, chyba zapomniałem wciągnąć z powrotem wywieszony zeschnięty język.
Na szczęście po nawrotce droga jest wygodna i sunę wzdłuż łąk w kierunku mostka mijając stado krów, też wyczerpanych bo muczących żałośnie. Tym razem perfekcyjnie dobieram zakręty i wyjeżdżam prosto na samochód, dopadam butelki i zwilżam gardło ciepłą lurą. Jest po siódmej, temperatura nadal 28 stopni, ale po kąpieli i przebraniu się w świeże ciuchy odzyskuję wigor i ruszam do Kostrzyna.